Jakub Rewiuk - student medycyny, eseista
Tereny objęte kryzysem wojny wydają się obszarem, na którym nieustannie mieszają się skrajne ludzkie postawy, od pierwotnej nienawiści, aż po akty heroizmu i altruizmu w najczystszej postaci. Każdy konflikt, czy zupełnie nowy, czy ten niezażegnany, tlący się gdzieś pod powierzchnią, to także poligon doświadczalny dla naszego sumienia. Stąd wyrastają tragedie, traumy i pęknięcia w narodach. Tutaj, pomiędzy tym co najgorsze w nas i tym co sprawia, że jesteśmy jeszcze ludźmi, swój początek ma ruch humanitarny.
Od ubiegłego roku jestem członkiem Fundacji Centrum Dobroczynności Lekarskiej, a od trzech lat mam przyjemność zagłębiania się w bogaty świat medycyny. Projekt „Doctors Africa” okazał się dla wielu osób podobnych do mnie idealnym polem rozwoju pasji i możliwości podzielenia się pomocą z potrzebującymi. Słowo „dzielenie” nie zostało tutaj użyte w błędny sposób. Pomimo upływu stosunkowo krótkiego czasu wielokrotnie przekonałem się o tym, że pomoc zawsze niesie korzyści wszystkim zainteresowanym stronom. Filarem Fundacji od początku była edukacja. Działanie doraźne na miejscu wpisane jest w krew większości misji lekarskich, natomiast zaangażowanie studentów i skuteczne propagowanie idei tzw. pomocy rozwojowej (poprzez dzielenie się wiedzą zostajemy w Afryce na długo nawet po wyjeździe) wydają się Naszą małą rewolucją.
Trzymajmy się więc tej szlachetnej idei!
Zapraszam Państwa do skromnej podróży przez wybraną problematykę pomocy, działalności charytatywnych, funkcjonowania wolontariatu. Każdego dnia poznaję ją małymi porcjami, z książek i doświadczania na własnej skórze. Być może jednak uznają Państwo któryś z fragmentów za ciekawy i zechcą zgłębić go na własną rękę. Być może nawet pomyślą, że ta wiedza okazała się użyteczna. Wtedy moja mała cegiełka zostanie dołożona do projektu pomocy rozwojowej, a ja okażę się nomen omen murowanym kandydatem na solidnego wolontariusza (tak, by nastrojom przedwyborczym stało się zadość).
Fundament rozrobiony, zacznijmy więc od początku!
Wychodząc od źródeł istnienia organizacji o charakterze charytatywnym, chciałbym zaprosić Państwa do dyskusji na temat najciekawszych zagadnień związanych z pomocą drugiemu człowiekowi. O ile pytania o jej zasadność nie powinniśmy nigdy wieńczyć znakiem zapytania, o tyle kwestie sposobu jej realizacji pozostają przedmiotem sporu.pomiędzy zwolennikami różnych sposobów jej realizacji. W kilku artykułach postaram się uchwycić pod lupą różne aspekty działania organizacji, przywołać to, czego uczy nas historia oraz momentami pozwolę sobie na kilka krótkich domysłów, co do przyszłości (rzadka przypadłość fantastów), w którą dziś wkraczamy. W swoich pracach podpieram się szeroką bibliografią polecaną przez Fundację, ale na niej nie poprzestaję. Staram się także sięgać do tekstów popkultury, literatury faktu (jeśli chodzi o polską, to mamy powody do dumy) oraz fragmentów literatury pięknej. Swoje miejsce znajdzie także film czy gry wideo.
Zapraszam do zapoznania się z pierwszą częścią tekstu.
PĘKNIĘCIE
Si vis pacem, para bellum – z takim przesłaniem przychodzą do nas nasi europejscy przodkowie zza zasłony zakurzonych manuskryptów. Czy coś w tym zakresie zmieniło się po upływie piętnastu dekad? Słowa kontry bywają różne. Nieco młodszy od tej rzymskiej sentecji klasyk popkultury śpieszy, by odpowiedzieć, że ta dyskusja pozbawiona jest sensu, bo przecież - „Wojna? Wojna nigdy się nie zmienia”. Często wobec jej surowego oblicza możemy tylko przejść obok ze swoją śmieszną, ludzką bezradnością.
Opowieść o początkach ruchu humanitarnego mógłbym zacząć w tym momencie, stwierdzając nieco patetycznie, że zdarzali się też tacy, którzy próbowali tę bezradność przełamać. Później pójść tropem apoteozy hasła „tutti frattelli”, które przyświecało Dunantowi na zboczach Solferino i sięgnąć po obraz zgarbionej Florence Nighhtingale nad łóżkami umierających w tureckim skwarze żołnierzy brytyjskiej armii.
Tak. To przecież całkiem dobry początek…
SER Z DZIURAMI PO OŁOWIU
Tradycja przekazu mówi, że idea powstania organizacji, znanej później pod nazwą Czerwony Krzyż, zrodziła się w umyśle zamożnego kupca Henriego Dunanta, gdy ten przejeżdżał obok miasteczka Solferino, by spotkać się oko w oko z samym cesarzem Napoleonem III. Wtedy to, dosyć przypadkowo, stał się naocznym świadkiem dogasania jednej z najkrwawszych bitew XIX w. Na przedpolach włoskiego miasteczka dogorywało w męczarniach tysiące żołnierzy obu walczących stron, a źle zorganizowane i nieliczne służby medyczne nie potrafiły zapewnić rannym choćby i godnej śmierci, pozbawionej nadmiernego cierpienia. Szwajcar mógł przejechać obok całego zdarzenia obojętnie, co zapewne powinien podpowiadać mu zmysł biznesmena. Niemieszanie się bywa w cenie. Stało się jednak inaczej.
Dunant, przygnieciony ogromem nieszczęścia, postanowił zorganizować z własnych funduszy szpital polowy w pobliskim kościele, gdzie przyjmował umierających niezależnie od tego, czyje barwy nosili przed bitwą. Choć już wtedy, na wyżynach Lombardii, zarysowały się fundamenty pierwszej organizacji humanitarnej, Szwajcar potrzebował ponad dwóch lat, by spisać Wspomnienie Solferino, które przyciągnęło spojrzenie Europy, w tym zamożnych sponsorów i pozwoliło mu wdrożyć swoje plany w życie. W 1863, na wiecznie neutralnej „Ziemi dziurawego sera” powołano organizację, która w herbie i zamyśle miała kierować się ideami chrześcijańskiego krzyża.
SZEŚCIU JEŹDŹCÓW APOKALIPSY
Historia płynie wieloma strumieniami naraz. Mniej więcej w tym samym czasie, w mglistym od wiktoriańskich maszyn parowych Londynie, Florence Nightingale otwierała pierwszą szkołę pielęgniarstwa w XIX wiecznej Europie. Brytyjska „Dama z Lampą” zamierzyła sobie rzucić światło na problem ubóstwa placówek medycznych i sytuację jej pracowników [warto tylko dodać, że za sam pomysł wyciągnięcia ręki w stronę biedy, zamiast ofiarowania jej jednemu z arystokratów groziło jej wypisanie na trwałe ze szlacheckiej rodziny]. Chociaż próbowano wychować ją na delikatną damę, Nightingale więcej czasu spędziła pośród huku armat niż przy dźwiękach porcelanowej zastawy. Kierowała szpitalem polowym w jednej z dzielnic Stambułu, gdzie cieśniną bosforską płynęła wymieszana krew Turków, Brytyjczyków, Francuzów i Rosjan, napędzana parową turbiną krymskiej wojny. W placówce brytyjskich koszar Sculari Nightingale miała okazję zweryfikować swoje wyobrażenie o zabijaniu w imię ojczyzny. Chociaż od wielu lat miała do czynienia z utratą pacjentów, tutaj czekała ją nieprzyjemna niespodzianka.
Ku jej zdumieniu to nie kule zabierały z tego piekła najwięcej istnień, lecz śmierć rozdzielała swoje karty niemal po równo na sześć stosów: tyfus, dyzenterię, cholerę, inne zakażenia, rany i głód. Wojownicze usposobienie rozkazało jej zakasać rękawy i podjąć działania. Pierwsze próby zmian spełzły na niczym. Gdy wewnętrzny zarząd koszar nie przystał na propozycje zainteresowanej, z pomocą przyszedł list wysłany do czasopisma „Times” i dopiero wtedy pieniądze popłynęły z ministerstwa szerszym strumieniem.
Można przewrotnie stwierdzić, że pomoc nadeszła na czas. Ze szwajcarską precyzją.
Zostawmy na moment panią Nightingale w blasku jej małego zwycięstwa. Usunęła mały kamyk i spodziewała się lawiny pomyślności. Ale wojna jest pęknięciem na obrazie człowieczeństwa, a pęknięcia przebiegają po linii najmniejszego oporu, która nie zawsze leży tam, gdzie w danym momencie się go spodziewamy.
NA MOCY PARAGRAFU 22
Nightingale już po kilku miesiącach intensywnych działań na rzecz pomocy poszkodowanym żołnierzom zauważyła niepokojące skutki swoich starań. Poziom śmiertelności nie spadał w takim tempie, w jakim można by tego po nim oczekiwać. Zmieniała się za to hierarchia przyczyn zgonów. Coraz więcej żołnierzy ginęło po odbytej bitwie, na skutek odniesionych ran, zamiast wychodzić w pole na wpół żywi od chorób i wycieńczenia. Stało się. Na tablicy wyników boga wojen Marsa i Nightingale widniał wynik 1:0.
W wyniku poprawy warunków życia brytyjskiej armii pierwotnie niezdolni do walki żołnierze powracali na pierwszą linię frontu wydłużając tym samym konflikty, prowadzone zazwyczaj według starej jak świat zasady „kto nie padnie pierwszy, ten lepszy”. Mocarze, stojący nad wojenną szachownicą, wykazali się sprytem w odkryciu prawa, które lata później opisał w swojej powieści Joseph Heller - „jeśli nie chcesz walczyć, to znaczy, że nie jesteś szalony, a to wystarcza, żeby cię znów posłać na front”. Kto przy zdrowych zmysłach i ciele pragnie powracać do piekła? Ku swojej rozpaczy Nightingale odkryła, że stała się tylko częścią maszyny, która dostarczała armatniego mięsa na szpicę okopów, zamiast w rzeczywisty sposób powstrzymywać napór wojny. Co więcej, prawdopodobnie jej starania, nieprzespane noce nad łózkami chorych i setki zmienianych opatrunków tylko rozciągały żałosny obraz wojny na kolejne miesiące.
Oto gorzka, jak mocna herbata prawda i nagle wynik Mars-Nightingale 2:0 okazał się całkiem realny.
Pokonana dama wróciła do ojczyzny Shakespeara, a wojna krymska dopaliła się w swoim tempie. Dokonania pielęgniarki i zauważone przez nią zjawisko przeszło niemal bez echa. Dopiero kilka miesięcy po powrocie Nightingale usłyszała o rodzącej się na kontynencie organizacji, która miała położyć kres cierpieniom zwykłego żołnierza.
TAKI ABSURD MÓGŁ POWSTAĆ TYLKO W PAŃSTWIE, KTÓRE NIGDY NIE ZAZNAŁO WOJNY
Według relacji, właśnie takimi słowami Nightingale zareagowała na informację o planach powstania Czerwonego Krzyża. Do pierwszego wrażenia dołożył się gniew, podjudzony pomysłem bycia bezstronną siłą pomiędzy stronami konfliktów. Po doświadczeniach wojny krymskiej wiedziała, że poprzez pomoc żołnierzom organizacje humanitarne wydłużają czas trwania konfliktu, który swoim płomieniem obejmuje także ludność cywilną. Jej postulaty rzadko jednak odnajdywały zrozumienie pośród zamożnych obywateli, których spora część zachłysnęła się pomysłem pochylenia nad losem „prostego wojaka”.
Nightingale miała jawne obiekcje co do haseł Dunanta, które ten postanowił umieścić na sztandarach Czerwonego Krzyża. Obok „równości”, „bezstronności” i „braterstwa” ona znalazłaby miejsce dla jeszcze jednej, szlachetnej cechy - „głupoty”.
Organizacja Czerwonego Krzyża stanowi dzisiaj potęgę. Stoi dumnie na czele pochodu tysięcy tzw. INGO (International Non-Governmental Organizations) i obejmuje swoim ochronnym płaszczem większość krajów współczesnego świata. Widziała piekło D-day, widziała lasy Rwandy i ulice miast Jugosławii. Dziś przygląda się Ukrainie i Izraelowi. I chyba nikt, na początku drugiej dekady
nowego milenium, nie miałby powodów, by pójść tropem Florence Nightingale i próbować kwestionować sens jej powstania, a za tym także zasadność starań całego wianuszka następców Dunanta. To dobrze. Dzięki obrazom przekazywanym przez media wydaje się, że z roku na rok postawa humanitarna jest nam jeszcze bardziej niezbędna. Jednak paradoks Nightingale-Dunant wciąż pozostaje aktualny. Myślę, że trudno odmówić mu ziarna prawdy, niemal w taki sam sposób, jak i odnaleźć odwagę do przyjęcia jego postulatów.
GROSZA DAJ ŻOŁNIERZOWI
Dobre spojrzenie na potrzebę dyskusji o paradoksie „Nightingale-Dunant” serwuje nam Linda Polman w swoim głośnym reportażu „Karawana Kryzysu”. Przywołuje obraz obozu w Gomie, który okazał się jedną z większych porażek współczesnego Czerwonego Krzyża. Wielkie pole namiotowe u zboczy wulkanu Nyiragongo miało w zamyśle stać się azylem dla ludności Tutsi [samą problematykę obozu w Gomie planuję rozwinąć w kolejnych częściach artykułu, ze względu na jej złożoność i barwność wątków], a okazało się miejscem spływu uciekających Hutu, w tym oddziałów zbrojnych, które jeszcze kilka tygodni wcześniej dokonywały masakry od jeziora Kivu do samej Kigali.
Zjawisko ukrywania się bojowników pośród ludności cywilnej dostrzega się w niemal każdym z obecnie trwających konfliktów. Jest to zjawisko na tyle powszechne, że doczekało się ukucia swoistego terminu - refugee warriors. Obozy uchodźcze w naturalny sposób przyciągają uwagę mediów oraz stanowią oś działań INGO, taki obraz sprawy nie powinien nas dziwić. Szokować może jednak skala problemu. Wystarczy rzucić okiem na obozy założone na Zachodnim Brzegu Jordanu i strefie Gazy, pierwotnie przeznaczone dla ludności palestyńskiej po konflikcie z lat 1948-49. Polman w swoim tekście nazywa je „małymi państewkami, z których obecnie prowadzona jest wojna wyzwoleńcza” i trudno odmówić jej w tym stwierdzeniu choćby i częściowej racji.
Brak możliwości przesiewu wspieranej ludności oraz realna kontrola wielu sektorów azylu przez zbrojne organizacje, stojące po różnych stronach barykady, sprawia, że pomoc potrzebującym wiąże się nierozerwalnie z przedłużaniem konfliktu zbrojnego. Ciężko oszacować, jaki procent przesyłanej żywności, ubrań i środków ochrony zdrowia trafia do żołnierzy, którzy później wrócą na front. Biorąc pod uwagę liczby jakimi operują obecnie INGO, równowartość tych środków należy liczyć w setkach tysięcy dolarów. Oto modyfikacja paradoksu N-D na miarę naszej globalnej wioski.
Odwołując się do globalnej wioski, która ma swój rynek i przymurze możemy znaleźć jeszcze jedną ość, która czeka na nas, jeśli zechcielibyśmy przenieść pomysły, stojące u podstaw Czerwonego Krzyża na grunt współczesnych konfliktów. Za Lindą Polman możemy stwierdzić, że pierwsze obozy pomocy miały swoje siedziby w odległości od epicentrum samego konfliktu (patrz Solferino i sąsiednia wioska). Obecnie INGO i ich wolontariusze często operują na pierwszej linii frontu. Zmieniła się także powierzchowna charakterystyka konfliktów zbrojnych. Na obecną chwilę większość prowadzonych działań ma charakter wojny domowej, zza przysłowiowego „sąsiedzkiego płotu”. To wszystko sprawia, że członkowie organizacji jeszcze mocniej wsiąkają w „lokalny, wojenny sos” i oś ich działań przenosi się bliżej metaforycznego rynku, epicentrum zmagań. I jak to na tłocznym rynku trudno winić wolontariuszy INGO, wrzuconych z obcego świata za to, że mają problemy z identyfikacją poszczególnych stron, rozdzielaniem flag, barw i celów działań. Wyciągnięta po pomoc ręka bojownika (który za kilka dni powróci na front, gdy tylko wyliże rany na koszt INGO) i sieroty wydają się nie do rozpoznania. Ktoś uszczypliwy mógłby powiedzieć, że postulat bezstronności został spełniony. Tylko czy właśnie o taki obraz pomocy chodziło pierwotnie Dunantowi?
Chcesz pokoju? Nie pomagaj w szykowaniu się do wojny. Na nieszczęście dla naszego sumienia wojna i krzywda pojedynczego człowieka splatają się ze sobą nierozerwalnym ściegiem. Grosz zaoszczędzony, by przerwać konflikt, to czasem wyrok śmierci dla rannego żołnierza. Paradoks Dunant-Nightingale pozostawia nas jeszcze bardziej bezradnymi wobec mechanizmów leżących u podłoża agresji, aniżeli szwajcarskiego kupca, stojącego na zboczach Piemontu. Czyste postulaty spotykają się ze skutkami, które trudno nam zaakceptować, a jeszcze trudniej spróbować z nimi walczyć. Po chwili zastanowienia wydaje się, że kanwy współczesnych wojen uczą nas, ze zdwojoną siłą, tego, że pomimo upływu wieków wciąż bardzo mało wiemy o tym, gdzie leży źródło pękania człowieczeństwa. Jeszcze mniej, gdzie leżeć będzie jego koniec.
Jakub Rewiuk
Comentários