Aleksandra Budkiewicz i Dominika Kondyjowska działają w Fundacji Centrum Dobroczynności Lekarskiej już od trzech lat. Ola jest lekarzem stażystą, a Dominika studentką 5. roku medycyny na Uniwersytecie Jagiellońskim. We wrześniu 2022 były razem na trzytygodniowej misji medycznej w Tanzanii. Dla Oli to był pierwszy taki wyjazd, a dla Dominiki drugi – po półrocznej przerwie. Opowiedziały o swoich doświadczeniach.
Jak zaczęła się Wasza historia z Fundacją Centrum Dobroczynności Lekarskiej?
Aleksandra Budkiewicz: Trafiłam do Fundacji ponad 3 lata temu. Zainspirowała mnie do tego koleżanka, która wcześniej działała w Fundacji. Spodobała mi się idea. Najbardziej to, że można pomagać ludziom, a dodatkowo poznawać inne kultury. Od zawsze byłam związana z zespołem mediów, po czasie stałam się jego koordynatorem. Podczas kwarantanny prowadziłam jeszcze akcję Doctor Home. Pomagaliśmy wtedy starszym ludziom. Rozwoziliśmy im obiady, żeby oni nie musieli wychodzić np. do sklepu, gdzie mogliby się zarazić. Odkąd pamiętam, byłam zainteresowana wolontariatem misyjnym. Jeszcze jako nastolatka mówiłam: „mamo, kiedyś pojadę na misję”, a ona odpowiadała: „Ola, nigdy w życiu Cię nie puszczę!”, a nagle stało się tak, że jednak udało mi się to zrealizować i nie żałuję!
Dominika, a czy Twoja historia jest podobna?
Dominika Kondyjowska: Dość podobna, bo też 3 lata temu dołączyłam. Byłam wtedy na drugim roku i pamiętam, że po prostu dużo wiedziałam o tej Fundacji od moich starszych znajomych, którzy do niej dołączyli. Możliwość wyjazdu na misję brzmi bardzo ciekawie – dla nas studentów – rozwojowo. To wolontariat, ale jednak połączony z jakąś przygodą, niepowtarzalną szansą, żeby poznać kulturę. Przede wszystkim medycznie wyjść poza nasze środowisko. Swoje działania określiłabym jako „praca u podstaw”. Jeśli gdzieś coś potrzeba przewieźć, wydrukować, skoordynować, to ja się zgłoszę. Poznałam Olę i od wrześniowej misji działam w mediach. W tym roku zajmuję się też szkoleniami dla wolontariuszy. Planujemy szkolenia zarówno dla teamów medycznych, jak i szkolenia ogólno-społeczne na temat wyjazdów, etyki wyjazdów, kultury afrykańskiej.
Jakie emocje towarzyszyły Wam przed wyjazdem?
A.B.: Przed wyjazdem byłam bardzo, bardzo zestresowana, ale nie dlatego, że bałam się, co tam zastanę. Byłam koordynatorem wyjazdu, dlatego musiałam zająć się sprawami organizacyjnymi: dokumenty, szczepienia, ważności paszportów, przeloty. Tych rzeczy było sporo. Musiałam zasięgać informacji od różnych osób i najbardziej stresowało mnie to, że coś pójdzie nie tak. Bardziej myślałam o tym, co będzie podczas naszej drogi tam, ale też nie wiedziałam do końca, czego mogę się spodziewać na miejscu. Uspokajało mnie to, że każdy, z kim rozmawiałam, był bardzo zadowolony i mówił, że chce tam wracać. Więc uznałam, że to musi być prawda, że faktycznie tak jest i tak było.
D.K.: To była moja druga misja i na pewno jechałam spokojniejsza. Przed pierwszym wyjazdem było dla mnie bardzo dużo niewiadomych. Osoby, które pytałam, opowiadały mi, jak to wygląda, ale ciężko sobie to wyobrazić. Stres był związany ogólnie z samym wyjazdem, organizacją, czy zdążymy na samolot, bo jednak droga jest długa. Jest dużo momentów, gdzie samolot może uciec.
Jakie były etapy Waszej podróży? Zaczęła się w Krakowie, a zakończyła się w Maganzo (Tanzania). W miejscu, gdzie tak naprawdę wszystko dopiero miało się zacząć…
D.K.: Spotkaliśmy się pod Centrum Dydaktyczno-Kongresowym. Tam czekał na nas bus, który zawiózł nas (i nasze 12 walizek) na lotnisko w Warszawie.
A.B.: Każdy z nas miał dwie ogromne walizki. Większość bagażu była zapakowana medycznym sprzętem, który tam przywoziliśmy. Głównie były to kremy dermatologiczne, mleka dla wcześniaków, ubranka dla dzieci, zabawki, glukometry – różne sprzęty.
D.K.: W Warszawie wsiedliśmy w pierwszy samolot do Kataru. Z Kataru tranzytem pod Kilimandżaro i stamtąd do Mwanzy. To jest dość duże miasto, chociaż nie tak duże jak stolica. Do Maganzo jest jeszcze około 6 godzin jazdy samochodem po drodze dość szybkiego ruchu, trzeba przyznać. Więc jest to jeszcze kawał drogi. Około 30 godzin podróży, może trochę więcej.
Jak wyglądał Wasz dzień na misji?
D.K.: Zwykle zaczynaliśmy o 8.00 rano modlitwą w kaplicy. To jest szpital (Maganzo Health Center) prowadzony przez Siostry Elżbietanki, więc każdy dzień tak się zaczyna. Później chwilkę czekaliśmy na personel medyczny, który szedł na odprawę i jak przychodzili, to szliśmy razem z nimi na odprawę z pacjentami, gdzie pomagaliśmy im badać tych pacjentów i słuchaliśmy, jak to u nich wygląda. Oni też chętnie sięgali po nasze porady, jak to wygląda u nas w Polsce. Jak byśmy leczyli. My też (starając się robić to w pełnym poszanowaniu dla nich i dla ich wiedzy) sugerowaliśmy zmiany leczenia. Następnie – po godzinnej odprawie – szliśmy do gabinetu, gdzie odbywały się konsultacje specjalistyczne. O godzinie 13.00 mieliśmy wszyscy obowiązkowy lunch, ponieważ tam niestawienie się na lunchu jest po prostu niedopuszczalne i niekulturalne, więc siłą rzeczy się tam zawsze pojawialiśmy. Pracowaliśmy mniej więcej do godziny 16.00 lub 18.00 – w zależności od dnia. Wieczorem mieliśmy czas wolny dla siebie. W nagłych przypadkach reagowaliśmy i zostawaliśmy dłużej w szpitalu. Na szczęście mieliśmy bardzo blisko. Do naszego „Domu Wolontariusza” ze szpitala były 2 minuty. Chyba że już się szło, jak było ciemno i Siostry wypuszczały swojego psa obronnego, wówczas dojście zajmowało 10 minut, bo trzeba było opracować plan, jak wyjść, żeby psa nie wypuścić.
A.B.: I nie zostać pogryzionym przez niego! My byliśmy przygotowani głównie na pacjentów kardiologicznych, bo jechaliśmy jako Doctor Heart, jako kardiolodzy. Natomiast już w pierwszy dzień się okazało, że tak naprawdę przyjdą do nas wszyscy pacjenci, ze wszelkimi schorzeniami. Od zakażeń układu moczowego, po urazy (były też oczywiście problemy z ciśnieniem, jakieś bóle w klatce piersiowej – to, czego się spodziewaliśmy), ale musieliśmy też zaopatrzyć np. pacjentki w ciąży. Myślę, że sobie poradziliśmy.
W jaki sposób porozumiewałyście się z pacjentami i personelem szpitala, miałyście tłumacza?
D.K.: Z każdym zespołem współpracował lekarz lub pielęgniarz. On był naszym tłumaczem, który mówił nam też, jakie u nich jest typowe postępowanie. Zdarzali się pacjenci, którzy mówili po angielsku i to znacznie przyśpieszało wizytę, bo jednak suahili jest językiem specyficznym. Dowiedziałam się od Sióstr, że trudno jest opisać pojęcia abstrakcyjne, takie jak np. miłość. Ten język charakteryzuje się tym, że trzeba wypowiedzieć bardzo wiele słów, żeby powiedzieć krótką myśl. Dlatego często zdarzało się, że pacjent mówił 5 minut, a tłumacz w jednym zdaniu streszczał nam wszystko.
A.B.: Tak! (śmiech) Czasem jak przychodził pacjent i zaczął opowiadać naszemu tłumaczowi, co się dzieje, zaczął robić takie gesty (Ola w tym miejscu wskazuje na różne części ciała), myślałam: „jaka straszna choroba”, a potem nasz tłumacz mówił: „czasami boli go ręka”. Bardzo pomagało nam to, że w Tanzanii całą dokumentację medyczną prowadzi się w języku angielskim. Wszystkie wypisy ze szpitala, karty informacyjne z wizyt – wszystko to jest po angielsku, ponieważ oni studiują medycynę w tym języku, więc bardzo łatwo mogliśmy się z nimi porozumieć.
Jaki jest główny cel Waszych wyjazdów?
D.K.: Myślę, że zgodnie z ideą, że kropla drąży skałę, to my tam jedziemy i staramy się zostawić jak najwięcej wiedzy. Bo to, że my tam przyjedziemy na chwilę, przeprowadzimy np. 100-200 konsultacji, zmieni życie jakiegoś procenta wśród tych osób. Więc my staramy się edukować personel, poświęcić im czas, robić szkolenia, żeby oni sami te zmiany wprowadzali, poprawiali jakość opieki. To jest ta realna zmiana.
Jak wynika z Waszych obserwacji – Tanzańczycy chętnie się od Was uczą?
D.K.: Zdecydowanie tak. Coraz więcej wprowadzają, chętnie nas słuchają. Na misji medycznej w Maganzo byłam dwa razy – w marcu i we wrześniu – i widzę, że personel bardzo dużo zmienił. Szczególnie personel noworodkowy, który jest tam już mocno wyspecjalizowany w opiekę nad małymi dziećmi. Myślę, że dr Starzec mogłaby jeszcze więcej o tym opowiedzieć. Będąc tam, staraliśmy się zachowywać z szacunkiem do ich kultury. Wszystko, co robiliśmy, staraliśmy się mówić bardzo delikatnie. Bardzo mi się podobało, jak dr Starzec na odprawach mówiła np.: „Przepraszam Panie doktorze, nie wiem, jak Wy to robicie, ale my zatrzymalibyśmy jeszcze tego pacjenta”. Myślę, że oni bardzo szanowali, że nie mówiliśmy im, co mają robić, a z szacunkiem sugerowaliśmy, że można leczyć trochę inaczej i staraliśmy się wprowadzać zmiany małymi krokami.
A.B.: Oczywiście większość ważnych decyzji podejmowali specjaliści, z którymi byliśmy w zespołach. My, jako studenci, im jedynie pomagaliśmy, ale dla nas to była świetna okazja, żeby być tak „jeden na jeden” ze specjalistą, gdzie na studiach nie mamy do końca takiej możliwości. Doświadczeni lekarze traktowali nas jak równoprawną część zespołu, więc to było super.
Jakie wspomnienie szczególnie zapadło Wam w pamięć?
A.B.: Lokalny targ. Ten widok… na straganach ze słomy, z drewna, były porozrzucane tony awokado, bananów, trochę już nieświeżych sardynek. Było dużo stoisk z różnymi naczyniami, miskami, ubraniami. Ale też niestety z eliksirami na różne schorzenia. Było to ciekawe doświadczenie. Tam wszyscy się targują, przekrzykują. Słyszę to nawet teraz.
D.K.: Dla mnie ciekawym przeżyciem była msza święta, która jest tam wielkim show. Dzieci pięknie tańczyły. Po kilku godzinach, kiedy skończyło się nabożeństwo, spotkaliśmy kilkoro pracowników szpitala, którzy nas zapraszali do siebie do domu. I to jest, z tego co rozumiem, jedno z największych wyróżnień, jakie Tanzańczycy mogą nam okazać: zaprosić do domu. Więc było nam bardzo miło i my się chyba wszyscy wtedy zarumieniliśmy, jak Costa, czyli pielęgniarz oddziałowy nas zaprosił, czy Maduhu – tamtejszy anestezjolog, który zaadoptował dziecko z niepełnosprawnością po śmierci Mamy Sary, która prowadziła sierociniec.
A.B.: Byłam też pełna podziwu dla naszego doktora Alexa, z którym współpracowaliśmy. Był chyba jednym z trzech lekarzy, którzy skończyli 5-letnią medycynę. Tam nie ma specjalizacji, więc on był lekarzem tak naprawdę od wszystkiego i on umiał wyleczyć kobietę w ciąży z infekcją, umiał leczyć przewlekłe nadciśnienie, wyciąć 20-kilogramowego guza u nastolatki. On wykonuje zabiegi chirurgiczne i jest tam często za wszystkie zabiegi odpowiedzialny, ale kiedy nie ma zabiegów, to przyjmuje normalnie w poradni i do niego trafia każdy. U nas do specjalisty chodzą już bardzo wyselekcjonowani pacjenci z daną chorobą. Gdyby taki pacjent przyszedł do lekarza rodzinnego w Polsce, często zostałby odesłany do specjalisty, a dr Alex nie ma do kogo wysłać. Musi wyleczyć tak naprawdę każdego, a przynajmniej spróbować to zrobić.
Pojechałyście tam, żeby edukować innych, a czego dowiedziałyście się o sobie?
D.K.: Na przykład tego, że jestem osobą dość wrażliwą, która przeżywa historie pacjentów. W przekazywaniu złych informacji pacjentowi najbardziej boję się, że jak on zacznie płakać, to ja też. Jednak gdy się to umieści w kontekście życia w Afryce, to wiele rzeczy można zrozumieć – pewne decyzje pacjentów i to, że czasami nie ma dobrego wyjścia.
Pewnie nie każdy może wybrać się na misję – jakie cechy charakteru przydają się w Afryce?
A.B.: Na pewno otwartość, bo my nie możemy postępować tylko tak, jak byśmy postępowali w Polsce. Musimy umieć się dostosować do tego, co tam zastaniemy. Ważna jest również empatia, żeby rozumieć, w jakiej oni są sytuacji. Starać się wejść w ich skórę. Mieć świadomość, że często im brakuje pieniędzy… muszą wybierać, czy zapłacić za leki dla babci czy dać obiad swojemu dziecku. To jest trudne.
D.K.: Zgadzam się. Myślę, że pokora jest bardzo ważna. Jadąc na misję, bardzo łatwo się zatracić. Myślisz, że jedziesz tam i robisz nie wiadomo co, edukujesz personel, zmieniasz świat, wracasz z poczuciem dumy i zadowolenia, a nie tak powinno być. Powinno się jechać z pokorą. Z myślą, że chce się jak najbardziej pomóc, ale mimo wszystko trzeba być świadomym, że nie zdołamy poznać w pełni ich kultury, być może nie zrozumiemy ich przekonań, ale musimy je uszanować.
Chciałybyście tam wrócić?
D.K.: Tak… ta kultura, kolory, pod względem wizualnym to jest przepiękny kraj i ludzie też są piękni. Oni mają coś w sobie takiego, że po prostu można na nich patrzeć. Poza tym jest to praca bardzo satysfakcjonująca, szczególnie jak tam przyjeżdżamy i okazuje się, że ktoś cierpi na chorobę, którą można „ot tak” wyleczyć albo po prostu zastosować troszkę dłużej antybiotyk i nagle wszystko znika. Wolontariat też jest uzależniający i jak już być uzależnionym, to właśnie od czegoś takiego!
A.B.: Ja też na pewno chciałabym jeszcze wrócić. Jest to coś takiego innego. Ciężko to jest nawet opisać. Afryka, mimo wielu problemów, ma w sobie coś przyciągającego. To miejsca i ludzie. Oni sprawiają, że chce się tam wracać. Również Siostry są bardzo gościnne, bardzo dobrze nas tam traktują i pomagają nam we wszystkim. Lekarze, z którymi współpracujemy, też są chętni do współpracy. Personel jest bardzo miły i chce się od nas uczyć. Chętnie przychodzi na szkolenia, czasem co prawda spóźnieni ponad godzinę (śmiech), ale personel jest do nas pozytywnie nastawiony. Wdzięczność choćby jednego pacjenta pokazuje mi, że było warto pojechać!
Comentários