top of page
Szukaj

Edukacja CDL. Część trzecia.


ODKRYTE MIASTA JUŻ NAS NIE CIESZĄ – KILKA PRZEMYŚLEŃ NA TEMAT POKUS WOLONTURYSTYKI, WŁOSKIEJ LITERATURY I DLACZEGO W KAŻDYM Z NAS JEST TROCHĘ MARCO POLO, A TROCHĘ KUBŁAJ CHANA.

Prozę Italo Calvino odkryłem w podróży. Pierwszy raz „Niewidzialne miasta” otworzyłem w pociągu relacji Kraków Główny – Gdańsk Główny z założeniem, że przez około osiem godzin przedzierania się na przełaj przez Polskę rozprawię się bez najmniejszych problemów z książeczką grubości podwójnej kanapki z serem, a jakby tego było mało ozdobioną obfitym marginesem na każdej stronie. Może nawet wyrobię się przed obowiązkowym postojem w Warszawie, a dalej już oczekiwać mnie będzie jedynie nowy sezon serialu. Szybko jednak okazało się, że zabraknie mi serca, by z zimną krwią zrealizować ten plan.

„Miasta” stanowią dla mnie rodzaj odbicia, refleksu, który na swój sposób stara się naśladować opowieści Szeherezady. Mamy więc wschodnią otoczkę, niesamowite opowieści snute przez podróżnika, który wydaje się zaznajomiony z wszelkimi cudami świata (w tej roli Marco Polo) oraz znudzonego władcę świata – Kubłaj Chana, który z kolei jest przekonany o tym, że świat nie ma mu już nic więcej do zaoferowania. Wprawdzie nikt Polo nie grozi śmiercią, nad jego głową nie zawieszono ostrza shamshiru, zdaje on sobie jednak sprawę, że Chan go potrzebuje, by nie umrzeć z nudów oraz że ceni sobie jego spokój i pewność siebie człowieka obytego z podróżą, brak służalczości wobec potęgi, a nade wszystko pragnie chociaż przez chwilę poczuć się wolnym w wędrówce, jak jego towarzysz.


Kubłaj Chan ma wszystko, posiada większość Azji, część Europy i Afryki, ale to Marko rozwinie za tydzień żagle, zacznie mozolny proces nawijania kolejnych koralików miast na sznurek, by później przynieść gotowy naszyjnik pod nogi władcy świata. I to od Polo zależy, jak ten prezent będzie wyglądał.


Wenecjanin posługuje się więc wspomnianym ostrzem i kroi swoją opowieść na malutkie porcje, w każdej zawierając opis miasta. Nie chodzi mu bynajmniej o popisywanie się znajomością stylów architektonicznych, zrozumieniem kupieckich rynków zbytu czy socjologii zróżnicowanych społeczności. Metropolie Marko Polo stanowią łamigłówkę, zagadkę matematyczną zapisaną na planie miasta, widzianym z lotu ptaka. Są zbudowane z tworzywa snu i na fundamentach pragnienia wyjątkowości, idącej wraz z poznaniem obcego lub obcowaniem z niepoznanym. Wenecjanin zdaje się rozumieć, że cel podróżowania nie tkwi w tym, by mieć cztery strony świata na wyciągnięcie ręki. Wręcz przeciwnie, taki obrót spraw doprowadza jedynie do przedłużającego się poczucia niedosytu. Wędrówka musi wiązać się z wysiłkiem i następującą po nim gratyfikacją, porównywalną do postawienia ostatniej cyfry w równaniu, mającym zakończyć dowód matematyczny, nawet jeżeli miałby on być jedynie hipotetyczny, wyrwany z ram realnego doświadczenia.


Nie potrafiłem skondensować tych wszystkich miast w marnych ośmiu godzinach czytania. Bałem się, że ucieknie mi cała wyjątkowość, że zmęczone oczy nie będą w stanie śledzić kolejnych zagadek kupca i w końcu zacznę przypominać Kubłaj Chana, który mając te wszystkie miasta pod panowaniem (czytaj zamknięte w kieszonce plecaka zaraz obok bidonu z wodą i batonika), na wyciągnięcie ręki, okaże się wobec nich ignorantem. Do Gdańska dojechałem, mając zakładkę wetkniętą gdzieś przed jedną trzecią odległości pomiędzy dwoma skrzydłami okładki.


 

*

 

Do „Miast” wracałem myślami podczas kolejnych podróży. Kiedy wyjeżdżałem do kurortów, wrzuconych do ciepłej zupy śródziemnomorskiego powietrza - kurortów ułożonych i wyprodukowanych niemal na jedną modłę, z basenem dziennym, wykrochmaloną pościelą oraz czterema posiłkami, podawanymi o stałych godzinach, z przerwą na lody w rożkach. „Miasta” nasuwały mi się podczas odhaczania kolejnych punktów turystycznych, wyciętych z broszury „Dziesięć miejsc, które musisz zobaczyć w… [tutaj wpisz nazwę dowolnej, wymarzonej destynacji]. Kiedy znudzony lokalną kuchnią po trzech dniach wracałem do tradycyjnych i lubianych w każdym zakątku świata udek z kurczaka i frytek. Zdałem sobie sprawę, że stałem się Kubłaj Chanem, podróżującym bez wychodzenia z domu, karmiącym się obcymi opowieściami o odwiedzanych przeze mnie miejscach. Bo czym wyróżnia się moja nieobecność w rodzinnych stronach, skoro ze znajomymi rozmawiam na bieżąco z wysokości zaśnieżonych szczytów Alp, wiadomości o pogodzie w Krakowie mam zawsze pod ręką, a w telewizji mogę obejrzeć powtórki „Rancza” na TVP Polonia?


 

*

 

„Miasta” skłoniły mnie do myślenia o turystyce.


Podróżowanie stało się łatwe i naprawdę trudno o znalezienie większego banału, dotyczącego tej atawistycznej czynności (wszyscy przecież pochodzimy od nomadów, którzy kierowani różnymi pobudkami porozchodzili się z Afryki na wszystkie dostępne kontynenty). Nie ma co się dziwić, do tego w końcu dążyliśmy, aż droga doprowadziła nas do metalowych puszek, dzięki którym możemy wznieść się w powietrze i w ciągu kilku godzin obudzić w zupełnie obcym świecie. Pozbawiliśmy się trudów podróży, powolnych zmian temperatury powietrza, smaku wody, płynnego przechodzenia pomiędzy obco brzmiącymi dialektami i stopniowego wydłużania się czasu, z jakim powracały do nas listy, wysłane do domu. Odcięliśmy to wszystko septycznym skalpelem, tak by zbytnio nie krwawiło. Ale czasem ta strata boli. Później wracamy do dobrze znanych nam realiów, by czuć pustkę związaną z zakończeniem czegoś, co miało być przygodą, a było najwyżej przerwą na reklamy. Pozostaje wrażenie, że uczestniczyliśmy w czymś zmyślonym i z grubsza wyreżyserowanym, poruszaliśmy się cudzym palcem po mapie. Nasza wędrówka równie dobrze mogła odbyć się w baśni lub opowieści, którą wmówił nam ktoś taki jak Marko Polo.


Biorąc to wszystko pod uwagę, trudno się dziwić, że coraz śmielej patrzymy w przestrzeń kosmiczną, na której ciągle jest wiele białych, niezapełnionych plam, a przede wszystkim trudności do pokonania. Bo kosmos wciąż jest zagadką, ma w sobie obietnicę wysiłku i przychodzącego po nim spełnienia. Ale to jeszcze nie temat na teraz…


…Teraz porównajmy teraźniejszość do przeszłości. Wydaje mi się, że większość z nas czuje, że rola Kubłaj Chana, choć wygodna i kusząca prostotą, nie doprowadzi nas w żadne dobre miejsce. Mając tą świadomość, część zaczyna się buntować, w najróżniejszych formach wyrazu. Niektórzy wyruszają na przygodę życia z plecakiem i namiotem, za środek transportu mając autostop, a za klucz do rozwiązywania problemów własny spryt i język. Inni zaszywają się w dziczy i obładowani sprzętem survivalowym, starają się wrócić do korzeni i rozpalać ogniska poprzez energiczne pocieranie o siebie dwóch patyczków. Myślę jednak, że w takich poszukiwaniach wolności, ukrytej pod podszewką podróży, kryje się próba ucieczki od samego siebie, wykreowanego przez nasze, własne wyobrażenia czy wpojonego przez kulturę. Trudno uwolnić się od wrażenia, że nam, Europejczykom, niezbyt łatwo będzie zatrzeć obraz wielkiego chana, zapisanego dawno temu i wdrukowanego nam poprzez archetyp Phileasa Fogga – podróżnika, który wprawdzie przemierzał Indie na słoniu, lecz nigdy nie rozstawał się ze swoim angielskim frakiem, a poznawane kultury odrzucał na rzecz supremacji brytyjskich manier dżentelmena. Taki wizerunek białego człowieka i wędrówki zaproponowała nam tradycja, a globalna wioska zaakceptowała, jako wspaniały pomysł na uproszczenie świata i zarobienie pieniędzy. Mózg w końcu najbardziej lubi to, co zostało już oswojone.


Tylko dlaczego Kubłaj Chan chciał słuchać o miastach nieznanych? Chciał spojrzeć na nie zmęczonymi oczami Marko Polo?

Chciał być Marko Polo?


 

*

 

Kiedy z myślenia o kryzysie turystyki przeszedłem do tematu rosnącej atrakcyjności jej siostry - wolonturystyki, moje myśli automatycznie zaczęły podróżować w kierunku „Niewidzialnych Miast”. Przypomniałem sobie znudzonego cudami Kubłaj Chana oraz siebie samego odkładającego rozpakowanie walizki na później. Skąd ten dziwny nawyk? Lenistwo? Wytłumaczenie dobre, jak każde inne, ale prawda może kryć się nieco innym miejscu. W rozczarowaniu prostotą, jednolitością, zlewaniem się wyjazdów i powrotów w jedną całość. Mówili, że wszystko jest podróżą, całe życie to droga. Homo viator? Zacząłem coraz mniej w to wszystko wierzyć.


Muszę się przyznać, że od początku lektury, w niemal naturalny sposób kibicowałem Marko Polo. Imponował mi pewnością siebie, tym, że nie miał potrzeby udowadniać tego, że świat jego wspomnień jest piękniejszy, niż ten leżący w wyobraźni wielkiego chana. Wenecjanin miał pomysł na swoje miasta, w pewnym momencie nie było nawet istotne, czy rzeczywiście miał przyjemność je zwiedzić, czy tylko zrodziły się w jego głowie. Narzucił Kubłaj Chanowi  swój sposób myślenia, pozwolił mu uwierzyć w trudy i sprawił na końcu, że władca chciał słuchać, by choćby w ten sposób uczestniczyć w podróży. Odchodząc nieco od tematu, trudno oprzeć się wrażeniu, że Polo dosyć dobrze sprawdziłby się w roli komiwojażera.


Dlaczego więc zamknąłem książkę, mając w sobie więcej sympatii do Kubłaj Chana? Odpowiedź pojawia się w momencie, w którym Europejczyk przerywa wschodniemu władcy, gdy ten zaczyna przedstawiać prywatną wizję swojego miasta. Nie chce jej słuchać. W opowieści Polo nie ma miejsca na obce akcenty, bo jego świat jest już kompletny. Trudno nie dostrzec w tej postawie Phileasa Fogga. Można także doszukiwać się zagrożenia syndromem białego zbawcy (wspomnianym w artykule dotyczącym wolonturystyki i zawartym na stronie PAH, do którego odsyłam), a na końcu odnaleźć samego siebie, siedzącego w znudzonej pozie na nierozpakowanych walizkach.


Może tylko mi się wydawało… Może bardzo blisko nam do Marco Polo.


W każdym razie nietrudno jest zrozumieć, dlaczego włoski odkrywca zachowuje się w opisany sposób. Lubimy chwalić się tym, co widzieliśmy w obcych stronach. Temu służą zdjęcia, pamiątki, pocztówki słane do rodziny. Przyjemnie jest wspominać trudy podróży, jeśli czeka nas za nie gratyfikacja w postaci szacunku innych oraz podziwu do samego siebie. Nie zapominajmy też o autentyczności, która zawiera się najmocniej w tych chwilach, kiedy robimy coś dobrego, choć trudnego. A najlepiej, jeśli można później opowiedzieć to komuś innemu, nawet jeśli po drugiej stronie historii nie stoi władca połowy świata.


Ktoś może zarzucić mi, że miałem skupiać się na zagrożeniach wolonturystki, a zamiast tego koncentruję się na profilach psychologicznych XIV-wiecznych postaci z książek historycznych. Wierzę jednak, że są one w stanie powiedzieć nam więcej o współczesnych problemach płynących z komercyjnego modelu podróżowania oraz rodzących się w związku z tym pokusach, by skorzystać z alternatywy i wyjechać na coś, co modnie określa się jako „misje”. Misja to dobre słowo, kojarzy się z trudem i zaszczytem. Z czymś, co mogłoby wypełnić pustkę podróżowania.


 

*

 

Kiedy myślę o tym, dlaczego tkwi we mnie pragnienie wyjazdu na misje, wracam myślami do „Niewidzialnych Miast”. Nie potrafię myśleć w tak ciepły sposób o tych miastach, które zdążyłem już poznać, odhaczyć na liście stu rzeczy do obejrzenia przed śmiercią. Mam w sobie znudzenie Kubłaj Chana i w tym zrezygnowaniu najpełniej okazuję się dzieckiem swoich czasów. Jednocześnie szczerze mogę zdać rachunek sumienia z tego, że chęć pomocy poprzez wolontariat zajmuje bardzo ważne miejsce w moim życiu, a najważniejszym celem wyjazdu nie stałaby się potrzeba przeżycia przygody. Czy jednak pokusa wolonturystyki nie dotyka w największym stopniu tych, którzy mają w sobie potrzebę pomagania i którym wydaje się, że mogliby tę pomoc zaoferować? Podobno najczęściej topią się umiejący dobrze pływać.


Wraz ze zwrotem „wyjazd na misje” bardzo często wiąże się określenie „bezinteresownie”. Nie lubię tego słowa. Czuję, jak odbiega mocno od tego, co wiąże się z pragnieniem wyjazdu. To temat mocno aktualny dla uczestników projektu, bo chyba każdy z osób zainteresowanych Fundacją, w mniejszym lub większym stopniu, widział siebie w samolocie wylatującym do Afryki. Pytanie tylko jakimi słowami opisywał własne przyczyny tego pragnienia, cele, plany… Wszystko to, co składa się na jeszcze niepoznane miasto. Tylko proszę, nie używajcie do tego wyrazu „bezinteresowny”.


W kwestii porozumienia warto wspomnieć na koniec, że bohaterowie „Niewidzialnych Miast” potrafili się zrozumieć, mówiąc w zupełnie obcych dla siebie dialektach. Mam nadzieję, że Kubłaj Chan i Marco Polo, którzy tkwią w naszych postawach także będą w stanie się dogadać w kwestii tego, jak postrzegać przyszłe podróże, także te związane z niesieniem pomocy.



 Jakub Rewiuk

 

 
 
 

Comments


bottom of page